.jpg) Lecąc Boeingiem 767 do Nowego Jorku, ze Staszkiem Błasiakiem w załodze, dostałem od
niego do poczytania biuletyn "Loteczki". Lot był spokojny i nudny, miałem więc czas zająć się lekturą. Po przeczytaniu od A do Z biuletynu obudziły się we mnie miłe wspomnienia sprzed trzydziestu lat. Otóż Zbyszek Bukowski pisze tam o lataniu w lotnictwie "Agro", w którym ja również latałem, jednak nie etatowo. Autor zachęca lotników do pisania wspomnień o lataniu w Agrolotnictwie, zdecydowałem się więc parę zdań do tego dorzucić. W latach 1968 -1971 pracowałem w Aeroklubie Tatrzańskim jako Szef Wyszkolenia Lotniczego. Pracując w świątek, piątek i w niedzielę, nazbierało się sporo dni wolnych, które należało wykorzystać w sezonie nielotnym. Wpadłem na pomysł, aby ten nadpracowany czas skomasować, dołożyć do tego swój urlop wypoczynkowy i wziąć czarter w jednej z baz operacyjnych na terenie kraju. Wybór padł na Wrocław, znałem tam bowiem Zdzicha Majewskiego, który ciągle namawiał mnie do porzucenia pracy w Aeroklubie i zatrudnienia się w Lotnictwie Agro. Nie mogłem mu tego obiecać z dwóch powodów: po pierwsze zbyt mocno byłem związany z Aeroklubem Tatrzańskim, po drugie praca w agro wiązała się z wyjazdami za granicę do słynnej bazy Zagazik w Egipcie, gdzie, jak mi opowiadali koledzy, którzy tam byli, warunki były fatalne. Spanie w namiotach, łazienka pod konewką z wodą, kuchnia jak na biwaku. I najgorsze: co rano należało dokładnie z ubrań i butów wytrząsnąć skorpiony, przy czym nigdy nie było pewne, czy wszystkie wypadły. Przypuszczam, że w tych opowieściach było sporo przesady. Pomimo tego nie wybrałem się tam, uważając ze nie podołam trudom traperskiego życia. Zawsze jednak miałem dużo szacunku do wylatujących do Zagaziku pilotów. Na przełomie roku, w czasie martwego sezonu w Aeroklubie, podpisywałem umowę na prace agro we wrocławskiej bazie Lotniczego Zespołu Usług Gospodarczych. Pamiętam, że pierwsze skierowanie dostałem do jakiegoś nadleśnictwa w rejonie Międzychodu. Latały tam dwa Gawrony na nawożenie lasu. Kierownikiem bazy i odpowiedzialnym za loty był Herbert Majnusz. Miałem wtedy nieco ponad dwadzieścia lat, przyjechałem na lądowisko swoją Zastawą 750, zameldowałem się u kierownika bazy. Człowieczek ten, szczupły, w średnim wieku, z długimi beatlesowskimi blond włosami na głowie, wydał mi się bardzo sympatyczny. Ten jednak spojrzał na mnie jak lis na zdechłego jeża, potem od niechcenia rzucił pytanie: "czy potrafi pan na tym latać"? - wskazał na stojący obok samolot PZL-104 Gawron. Po Junaku-3, TS-11 Iskra i Migu-15, na których wcześniej latałem był to mój sztabowy samolot, bo w Aeroklubie Tatrzańskim w owym czasie innego nie było. Krew się we mnie wzburzyła, bo z Gawronem robiłem, co chciałem, lądowałem na nim gdzie chciałem, jeśli tylko zagon pola szerszy był nieco od rozstawu kół podwozia a tu takie pytanie! Opanowałem się jednak i spokojnie odpowiedziałem twierdząco. Herbert polecił załadować samolot "szajsem" (tak lotnicy potocznie nazywali nawóz, który sypało się na lasy) i poleciałem z nim na pierwszy lot operacyjny. Nie mogę powiedzieć, aby było to dla mnie nowością, startowałem już bowiem tym samolotem z różnych miejsc z jednym, dwoma a nawet z trzema szybowcami na ogonie. Samolot wtedy zachowywał się podobnie jak przy obciążeniu 500 kg szajsu. Dość na tym, że Herbert wysiadł po drugim locie i polecił mi wykonywać loty operacyjne do wskazanego wcześniej sektora Puszczy Noteckiej. Sam zaś wyjechał do Wrocławia w pilnych sprawach służbowych. Po kilku dniach mojego tam latania, na lądowisko przyleciał sam Zdzich Majewski. "Przywiózł" lotnika z Zielonej, czy też Jeleniej Góry, aby go przeszkolić w lotach agro. Lotnik ten, z dużym nalotem samolotowym, pałał chęcią wyjazdu na kontrakt zagraniczny z ekipą pilotów agro, celem podreperowania budżetu domowego. Dwa pierwsze loty Zdzichu zrobił z nim sam. Resztę szkolenia powierzył mnie. Nasypano szajsu do zbiornika na nawóz. Szkolony lotnik zajął miejsce pilota w samolocie. Zdzichu usiadł na miejscu instruktora i wystartowali. Ja obserwowałem to z ziemi. Po około sześciu minutach lotu widzę, że samolot wraca do lądowiska. Wiał dość silny wiatr czołowy, podejście było z nad wysokich topoli, które stały na granicy lądowiska. Samolot na dość dużej prędkości, bez wypuszczonych klap, leciał mniej więcej w połowie wysokości drzew, jakby chciał się przez nie przebić do lądowania na normalnej ścieżce schodzenia. W niedużej odległości od drzew silnik jakby zamilkł. Stałem przerażony, obserwując tę sytuację. Samolot, jak korek spod wody wyskoczył nad korony drzew, prawie muskając kołami ich wierzchołki, poczym jak parasol, na normalnych już obrotach silnika, z wypuszczonymi do maksimum klapami, ostro opadał ku ziemi. Tuż nad nią pilot dodał jeszcze obrotów, przyziemił samolot w odległości około 70-80 m od owych topoli, po czym na normalnej prędkości zakołował na miejsce załadunku. Gdy podszedłem bliżej do samolotu, zobaczyłem bladą, przerażoną twarz ucznia i jak zwykle uśmiechnięte oczy Uszatka, jak nazywaliśmy Zdzicha. Zrozumiałem wtedy, że jeszcze dużo muszę się nauczyć na tym samolocie. Zdzichu Majewski odleciał do Wrocławia, a ja zostałem z uczniem, aby dokończyć szkolenie. Wykonałem z nim loty przewidziane programem, nie powtarzając opisanego wyżej manewru. Kiedy już kandydat na agrolotnika nauczył się, gdzie wywozić i jak zrzucać nawóz, jak operować urządzeniami do wysypywania szajsu, zapytałem go, czy poleci sam. Oczywiście, odrzekł bez wahania. Załadowano nawóz, lotnik zapuścił silnik i poleciał. Lot w rejon, gdzie należało zrzucić nawóz, trwał średnio siedem minut. Ja natomiast widzę po dziesięciu minutach, że samolot wraca w kierunku lądowiska. Po dźwięku silnika zorientowałem się, że wraca z ładunkiem. Natychmiast zrozumiałem, w czym rzecz: pilot przed startem nie odkręcił butli ze sprężonym powietrzem. Gorący silnik zapuścił z powietrza, znajdującego się w przewodach instalacji powietrznej, a teraz nie może otworzyć przepustnicy, uruchamiającej urządzenie do wysypywania nawozu, bo butla jest zakręcona. Nie będzie więc mógł wypuścić klap, nie będzie miał hamowania kół na dobiegu, po podejściu znad wysokich topoli wzdłuż linii wysokiego napięcia, gdzie na końcu lądowiska, wprawdzie długiego, znajduje się szeroki, poprzeczny rów odwadniający łąkę. Tam właśnie przewidywałem koniec jego dobiegu. Lotnik przyleciał nad wierzchołki drzew, zamknął gaz i tak, jak ze Zdzichem, runął parasolem w dół, utrzymując poprawną konfigurację samolotu. Tuż przed przyziemieniem dodał gazu, po czym przyziemił się w 2/3 lądowiska i na większej niż zwykle prędkości. Rów jest nieunikniony, pomyślałem! Ale lotnik cały czas myślał. W trakcie dobiegu, w pobliżu rowu, kopnął prawą nogą, podparł lewą lotką, "wywinął" o 180 stopni w tył i prawie z tą samą prędkością, jaką miał na dobiegu, kołował po lądowisku w kierunku miejsca startu. Gdy potem rozmawiałem o tym z aerodynamikami nie dawali mi wiary a przecie nie tylko ja widziałem to na własne oczy. Podszedłem do niego, był tak samo blady, jak po lądowaniu z Majewskim, ponadto trzęsły mu się kolana. Na pytanie, co się stało, odpowiedział, że coś się zepsuło, bo nawóz nie chce się wysypywać ze zbiornika. Gdy mu powiedziałem, aby odkręcił butlę i poleciał wysypać "szajs", dopiero wszystko zrozumiał. Poprosił o chwilę przerwy dla ochłonięcia, po czym poleciał i prawidłowo wykonał zadanie. Po dokonaniu wpisu do jego dziennika pilota odjechał i tyle go widziałem. Jeśli to przeczytasz Drogi Kolego, bohaterze tego wspomnienia, spróbuj się ze mną skontaktować. Bardzo chciałbym z Tobą pogawędzić.
Uczeń odjechał a ja woziłem szajs sam na coraz to nowe działy leśne Puszczy Noteckiej, aż do następnego ucznia. Co jakiś czas Zdzichu podsyłał mi kogoś do przeszkolenia i tak czas płynął ciekawie.
W następnym roku znowu podpisałem kontrakt, ale już na AN-2 .Wysłano mnie wtedy do Wałbrzycha. Latał tam wówczas bardzo sympatyczny lotnik z Krakowa - Józio Orlewski. Znałem go wcześniej z aeroklubu, byliśmy z sobą zaprzyjaźnieni. Gdy dotarłem tam do niego, nie mogłem uwierzyć: lądowisko było na zboczu dość stromej góry, niczym na długiej polanie pod Turbaczem. Józek lądował pustym samolotem pod stok, a po wsypaniu tony nawozu odwracał się i na łeb, na szyję, startował w dół stoku. Nie chciałem nawet myśleć co by się stało, gdyby podczas startu "stanęła decha". Na dole nie widziałem żadnego skrawka wolnej ziemi, na który można byłoby "paść'. Józek zabrał mnie kilka razy, aby mi pokazać, gdzie sypie nawóz i jak manewrować samolotem po stoku. Załadunek odbywał się przy użyciu dźwigu, samolot stał bokiem do zbocza. Zawsze miałem wrażenie, że po wsypaniu nawozu samolot przewróci się na skrzydło. Józio pokazał mi, jak należy wykonać zabieg nawożenia lasu na stromym zboczu. Byłem przerażony gdy on z uśmiechem podchodził do podnóża góry ciężkim do maksimum samolotem, byłem przekonany, że nie starczy mu prędkości, aby się "wdrapać" na jej wierzchołek. Nie mogłem się zorientować, skąd wie, że wystarczy mu prędkości na szczycie góry, którą miał obsypać nawozem. Podchodził bowiem u podnóża na sporej prędkości wspinał się po zboczu aż do wierzchołka na szczycie zamykał przepustnicę i pruł do dołu po przeciwległym zboczu. Na dole robił nawrót prawie ramwersem i powtarzał wszystko w drugą stronę aż do opróżnienia pojemnika z nawozu. Kiedy pod szczytem widziałem wysuwające i chowające się sloty byłem pewny ze nie osiągniemy wierzchołka ale Józio śmiał się i robił swoje. Bardzo mi się to latanie spodobało robiłem to później za niego z wielkim upodobaniem i do dzisiaj to latanie uważam za jedna z największych przygód lotniczych mojego życia. Po zakończeniu Wałbrzycha przebazowano nas w rejon Bolesławca, robiliśmy tam to samo to znaczy lasy. Tym razem w dwa samoloty razem ze Zbyszkiem Staroszem z Warszawy. Zdzisiu Majewski jak zwykle przysyłał mi kogoś do przeszkolenia. Tym razem przyjechał lotnik latający już na AN-2 po kursie agro. Należało wykonać z nim praktykę w lotach operacyjnych czy coś takiego. Lotnik latał bardzo dobrze był przytomny w powietrzu sprawdził się w różnych sytuacjach. Nie trzeba go było wiele pilnować. Pamiętam był dżdżysty grudniowy dzień temperatura około trzy lub cztery stopnie Celsjusza, słowem "moistrze" jak mówią Anglicy na taką pogodę. Rano przyjechaliśmy na lądowisko, przygotowaliśmy samoloty do lotu zagrzaliśmy silniki załadowaliśmy nawóz i w powietrze. Ponieważ lotnik latał już w tym rejonie ze mną kilka dni, znał rejon i dobrze sobie radził wiec umówiłem się z nim tak, że on będzie latał i sypał a ja z gumowym młotkiem będę stal przy pojemniku z nawozem i będę go obstukiwał aby nawóz wysypywał się z samolotu. Ponieważ jak mówiłem dzień był dżdżysty i mokry nawóz oblepiał ścianki zbiornika i nie chciał się wysypywać na zewnątrz. Tak wiec stukam w ten zbiornik to z jednej to z drugiej strony, nagle słyszę jakiś potworny krzyk dochodzący z kokpitu Rzuciłem młotek i pędem do kabiny. Spojrzałem na przyrządy. Samolot na minimalnej prędkości, manetka gazu całkowicie do przodu, ciśnienie ładowania i obroty silnika grubo poniżej normy w tej fazie lotu. Przeraziłem się widząc przed samolotem kępę złotolistnych drzew pośrodku puszczy w które mieliśmy za kilka sekund uderzyć " Silnik nie chce ciągnąć" krzyczał lotnik. W ostatniej niemal sekundzie rzuciłem się na manetkę poprawki wysokości pchnąłem ja całkowicie do przodu. Silnik zawył, zwiększył obroty, samolot zaczął się wznosić i w ten sposób uniknęliśmy lądowania na lesie. Usiadłem wtedy na prawy fotel wziąłem wolant i wylądowałem na lądowisku z resztka szajsu jaki pozostał w zbiorniku. Nigdy więcej nie opuszczałem kabiny w czasie lotu. Po wyjściu z samolotu poszedłem oglądnąć silnik. Na wlocie do gaźnika wisiała kula lodu wielkości piłki futbolowej a przez otworek o średnicy grubego palca przedostawało się powietrze do silnika. Nie był to koniec stresu w tym dniu, gdyż drugi samolot na którym wystartował Zbyszek Starosz zaraz po mnie był jeszcze w powietrzu. Staliśmy wszyscy jak słupy soli wpatrzeni w kierunek z którego powinien wracać na lądowisko. Ku naszej radości ujrzeliśmy go lecącego wprost na prostą na małej wysokości. Po wylądowaniu Zbyszek wyszedł przerażony z samolotu i pierwsze słowa jakie skierował do mnie brzmiały "Józek przeżyłem chwile grozy myślałem ze będę musiał lądować na jeziorze"(których w tym rejonie nie brakowało). Oglądnij sobie gaźnik odpowiedziałem podchodząc z nim do silnika samolotu. Wyglądał tak samo jak mój. W tym dniu zakończyliśmy akcje nawożenia lasów i obydwoma samolotami wróciliśmy do Wrocławia. W następnym roku też pojechałem do Wrocławia aby podpisać kontrakt, ale od Henryka Skiby dowiedziałem się iż w tym razem, jeśli chce podpisać z nimi umowę to muszę napisać podanie o prace na stałym etacie. Zresztą przy okazji każdego kontraktu razem ze Zdzichem Majewskim do tego mnie namawiali .Tym razem to miało być warunkiem umowy o prace na czas określony. Co było robić urlop w aeroklubie już wziąłem wolne dni skomasowałem było tego prawie dziesięć tygodni. Nie mogłem tak długo pozostać bez latania. Siadłem więc i napisałem podanie chociaż wiedziałem ze stałej pracy w agrolotnictwie nie podejmę. Podań tam u nich we Wrocławiu leżało chyba ze sześćdziesiąt ale oni czekali na moje. Wiec aby się wyrwać na akcje napisałem krótko: Proszę o przyjęcie mnie w poczet pilotów agro. Prośbę swoja motywuje chęcią podnoszenia kultury rolnej naszego kraju. Tak bardzo spodobała się moja motywacja Skibie że za chwilę przyniósł mi do podpisania angaż na którym widniała gaża prawie trzy razy większa od tej jaka dostawałem w Aeroklubie jako Szef Wyszkolenia. Powiedziałem mu wtedy że angaż podpiszę po zakończeniu akcji a on zrozumiał że mam inne plany i już więcej nie nalegał. Tak wiec znowu ze Zbyszkiem Staroszem wyruszyliśmy dwoma AN-2 w puszcze notecką. Zbyszek etatowy pracownik ZUA ja z kontraktu. Jako mój przełożony i kierownik bazy uzgadniał w nadleśnictwach kolejkę i miejsca gdzie mieliśmy operować, miejsce zakwaterowania i posiłku. Ja prawie cały czas woziłem szajs i wysypywałem do lasu.AN-2 był super - siedziałeś w fotelu jak przed telewizorem, przed sobą miałeś miliony wierzchołków drzew. Pracę silnika i obroty rozpoznawałeś na słuch żadne przyrządy nie były Ci potrzebne. Nawet paliwo tankowałeś na czas wylatany a nie na wskaźnik paliwa. To było coś wspaniałego przed nikim nie musiałeś się opowiadać kiedy zaczniesz latać a kiedy loty zakończysz. Dzisiaj tak lata chyba jeszcze Piotruś Bobula w Bezmiechowej. Nigdy nie zapomnę tego wspaniałego okresu mojego życia. Na lądowisku mała zgrana grupa. Rozumieliśmy się doskonale wspaniali życzliwi ludzie, pózniej już nigdy tak nie było. Pamiętam jeden z robotników leśnych, zatrudniony przy obsłudze akcji, oznajmił Zbyszkowi że zaprasza dzisiejszego wieczora całą grupę do siebie na świniobicie. Chciałby z tej okazji wydać uroczystą kolację. Zbyszek spojrzał na mnie ja kiwnąłem głowa i umówiliśmy się na wieczór. Dwóch pilotów dwóch mechaników czterech kierowców razem osiem osób. Gospodarz wieczoru z żona to dziesięć i jedenasty to specjalista który zajmował się tym nieszczęsnym zwierzęciem. Jedenastu biesiadników przez cała noc sprzątnęło prawie całą świnię i zniknęło przy tym prawie sześć litrów czystej z czerwoną kartką, bo innej wódki w tej okolicy nie było. Na drugi dzień oczywiście lotów nie było. Zbyszek zarządził dzień techniczno-sanitarny, uporządkowaliśmy sprzęt na lądowisku. Doprowadziliśmy samoloty i samochody do należytego wyglądu a robotnicy leśni cały czas dowcipkowali z naszego gospodarza, wmawiając mu, że przez całą zimę będzie łapał kuropatwy na obiad. Patrząc na jego markotna minę wpadłem na pomysł aby zrobić zrzutkę wśród naszej ekipy i na wieczór przywieźć gospodarzowi nowego świniaka. Pomysł wszystkim się bardzo spodobał, zebraliśmy wiec pieniądze i ja ze Zbyszkiem wsiedliśmy w Willisa czy jakiś taki samochód terenowy i poprzez puszczę pojechaliśmy do pobliskiej wioski. Było już dobrze po południu jak stanęliśmy na podwórku jakiegoś gospodarstwa. Po wyjściu z auta ujrzałem, jak jacyś ludzie uciekają z domostwa w kierunku ogrodu taszcząc ze sobą jakieś pokaźnej wielkości naczynia. Jak się później okazało wzięli nas za tajniaków szukających nielegalnych wytwórni mocnych trunków. Kiedy Zbyszek wytłumaczył im po co zjawiliśmy się na ich podwórku ,właściciel zagrody otworzył chlewik w którym kłębiły się białe zwierzątka które poprzedniego dnia sprawiły nam tyle radości i powiedział, panowie bierzcie którą chcecie. Zbyszek tak składnie prowadził z nim rozmowę, że właściciel świnek skłonny był oddać nam jedną za darmo. Koniec końcem dobiliśmy targu i świnka ze związanymi nóżkami została ułożona na tylnich siedzeniach naszego auta. Jakaż była radość naszego gospodarza kiedy na jego podwórko wbiegła nowa świnka w miejsce zjedzonej poprzedniego wieczora.
Józek Wójtowicz
|